Majówka 2.0 historie
Tym razem poprzeczka poszła ciut wyżej, no i był błąd z datą 🙂 Jeszce raz przepraszam. Mimo tych 60 km na trasie stanęło 17 zespołów (w niektórych nawet po 4 osoby). Mamy nadzieję że tak jak w przypadku majówki 1.0 bawiliście się dobrze i poznaliście niektóre niezbyt oczywiste miejsca naszej okolicy. Prawda że pięknie mieszkamy? 🙂
Zgodnie z umową publikuję poniżej historie które nadesłaliście. Wiadomo że nie jest to bój o Monte Cassino – to tylko zabawa. Ktoś wygra, ktoś przegra. Zwycięzcy to ci którzy byli w trasie, nawet jeśli nie przejechali całości…z różnych względów.
Przeczytajcie, oceńcie w formularzu poniżej. Czym się kierować przy wyborze najlepszej historii? Wiadomo – musi się podobać – ot wszystko. Nie we wszystkich historiach użyto słów z trasy, ale jak już pisałem – to zabawa – więc przymknijmy oko i pamietajmy że ze słowami z trasy jest trudniej, bo są pewne granice. Najlepiej oceniona historia zwycięży i jej autor/autorzy dostaną specjalną nagrodę.
🙂
Na dole strony formularz do oddania głosów…
Pewnego niedzielnego przedpołudnia zebrała się ekipa rowerowa i jeden wapniak, oczywiście określenie to uzyskał ze względu na wiek a nie ubiór, gdyż T-shirt miał firmowy. Nigdy nie spotkałam tak witalnej i szczerej osoby, ale lepiej nie dawać mu bata ani gwizdka, bo by nas zarżnął jak rzeźnik prosiaka. Miejscem zbiórki było oczywiście nadleśnictwo. Oparliśmy swoje rumaki o drzewa i studnię. Po przywitaniu się wyruszyliśmy by się ścigać z innymi drużynami. Po kilkunastu kilometrach zaczęła topić nam się słonina i tłuszcz spływał nam po ciałach. Jeden miał najgorzej bo odstroił się w barchan i niestety od tego potu zmieszanego z tłuszczem odkleiła mu się nalepka z napisem „patrz w lusterka, listonosz jest wszędzie”. Trasa była średnia, pierwszy zakręt wkoło piaszczystej wyspy i landryna prawie potrzebowała temblaku. Ten wyspowy manewr sprawił, że zgubiła kolczyk… no nic, musiała ponieść jakieś straty poruszając się rowerem miejskim po terenie leśnym. Chociaż i tak najgorzej na trasie miał ten co prawie nie zdążał ściągać majty. Może chciał zaznaczyć swój teren. Nie wnikajmy. Co jak co ale dzięki temu delikwentowi dużo nowych informacji wyniosły dziewczyny, które musiały a nawet chciały go słuchać. Takim zachowaniem niestety nadepnął na pęcherz jednego z nas. Nie bójcie się, wszystko dobrze się skończyło. Z kolei tytuł „najlepszego” nawigatora rajdu (nieprzypadkowo jest to w cudzysłowie) uzyskał ten co zaraz zostanie tatą i chcąc nie chcąc będzie musiał zamienić rower na pianino, by grać małemu kołysanki do kołyski. Dzięki niemu landryna zaliczyła bagno, ale wyciągnęli ją za włosy. Po 6 godzinach ekipa wróciła do domu, wszyscy zmęczeni ale szczęśliwi. Czekamy na kolejną trasę.
Dnia 19 maja postanowiliśmy z tatą wziąć udział w korpusie ekspedycyjnym, pomimo pogody, która nadawała się tylko do siedzenia w domu i grania na konsoli. Gdy zapytałem jeszcze taty ile to, gdzieś wyjdzie kilometrów, to byłem przerażony, ale mówię w duchu spróbuje.
Pierwszym naszym celem była barierka na skrzyżowaniu dróg Pieczynek-Zalesie, choć samo wystartowanie ze Złotowa już dawało małe psikusy, gdyż tacie zaciął się łańcuch i zaczęło wiać.
Wracając dalej do historii którą ledwo zacząłem, to mając na uwadze jedyną barierkę w w\w miejscu szukaliśmy oznaczenia owego punku, chodziliśmy w deszczu, w trawie patrząc się na siebie, że chyba jej nie ma, to mówimy może jeszcze gdzieś na drzewie będzie ? Po spędzeniu tam kilku godzin i wypiciu ok 2 litrów wody pojechaliśmy dalszą trasą z nadzieją, że pewnie tam będzie.
Następnym punktem jak każdy się domyśla było drzewo na skrzyżowaniu dróg polnych w Zalesiu, tam również nie brakowało przygód, gdyż zastał nas niespodziewanie lekki deszcz mimo zapowiadanych ogromnych ulew. Na miejscu zaczęliśmy szukać kolejnej kartki, której nie znaleźliśmy jak to się mówi do trzech razy sztuka.
Następnym punktem był rów na skrzyżowaniu polnych dróg na skraju lasu za miejscowością Zalesie, licząc się z tym, że znajdziemy jakiś znak-kod, jednakże nawet mijająca nas sarna i machająca prawym palcem lewej przedniej racicy, to nie udało się znaleźć.
Patrząc na powyższą historię pewnie się ludziska zastanawiacie czy ojca nie trafiło i nie chciał wracać z moją lekką nadzieją na szybki powrót do domu, bo w głowie miałem też Promenadę-tablice nad jeziorem w Jastrowiu, już nie mówiąc o Niebieskim szlaku, gdyż nadal myślę, gdzie to kurczę było, ale nie zawsze jest do trzech razy sztuka.
Podsumowując zaangażowanie Korpusu i nasze, bo wiata moja i taty bolała przez kilka dni od twardego siodełka, po ok. 60 km, to musze przyznać, że na kolejną taką przygodę weźmiemy też mamę, niech nie stoi jak słup przy końcowym 21 punkcie !!!
Nie wszyscy wiedzą, ze Winetou miał dwóch przyjaciół wśród „bladych twarzy”. Wszyscy słyszeli o Old Shatterhandzie, ale był jeszcze ktoś… Historia o nim milczy, ale ja – zainspirowany przez Złotowski Korpus Ekspedycyjny postanowiłem ją przybliżyć innym…
Urodzony gdzieś na Dzikim Zachodzie, otrzymał imię Tadek. Wcześnie osierocony, sam od małego musiał opierać swoją barchanową bieliznę. Jak wielu jego rówieśników do szkół nie chodził, więc i ściągać nie musiał. Do wszystkiego dochodził swoją ciężką pracą i sam ponosił konsekwencje swych błędów. Wyrósł więc na uczciwego i szczerego człowieka.
Brak wykształcenia trochę ograniczał jego możliwości zawodowe więc zarabiał na życie kopaniem studni. Praca ciężka i niebezpieczna, nie raz kończyło się pęcherzami na dłoniach czy ręką na temblaku. Ale to wszystko nie odstraszało naszego witalnego bohatera. Kopał dalej, a na każdej zakończonej studni zostawiał swój znak: nalepkę z rysunkiem gwizdka na niej – jako znak tego, że Tadek gwiżdże na wszystkie problemy.
I kopał by tak Tadzio do końca życia, gdyby któregoś razu nie zagalopował się trochę i nie rozpoczął kopania na terenach Apachów. Ci jak wiadomo, cierpliwość dla „bladych twarzy” mają krótką, więc Tadzio migiem i nie całkiem dobrowolnie znalazł się w ich obozie. Nie obyło się bez paru pęcherzy… Tu po raz pierwszy spotkał się z wodzem Apaczów i usłyszał propozycję: ma się wynosić z ich terenów bo jak nie, to narobią mu więcej pęcherzy tak, że nawet temblak nie pomoże.
Różnie by to się mogło skończyć, bo Tadzio jak wiemy gwiżdże na problemy, ale we wszystko wmieszała się siostra Winetou – Nszo-czi.
Zainteresowała ją dziwna koszulka w jakiej Tadek był ubrany: krótkie rękawy i dziwny dekolt były czymś niespotykanym na terenie, gdzie ciągle trzeba się było chronić przed atakującymi owadami i nacierać tłuszczem rany. Zaproponowała, że odda Tadziowi swój kolczyk w zamian za tą niespotykaną koszulkę… Ten aczkolwiek z lekkim bólem przystał na propozycję, czym uszczęśliwił Nszo-czi. Koszulę tę odtąd zwano u Apaczów „Koszulą Tadzia„.
Winetou widząc szczęście swej siostry, złagodniał trochę i ugościł swego przymusowego gościa starym indiańskim sposobem: „czym chata bogata”. W miarę trwania uczty okazało się, że mają ze sobą wiele wspólnego, na przykład obaj uwielbiali słoninę bizona z czosnkiem… A wszystko to przy muzyce z pianina – zdobytego jakiś czas temu w napadzie na pociąg – na którym grała Nszo-czi.
Później, po wypiciu paru łyków ognistego napoju, obaj wypalili fajkę pokoju, zaś Winetou nadał mu indiańskie imię Cha-szo, co znaczy Wapniak, jako że Tadek miał, nawet jak na „blade twarze” wyjątkowo białą cerę. Poza tym obiecał Tadziowi pomoc w kopaniu studni na terenach wrogich Apaczom Komanczów. Następnego dnia szczęśliwy, choć bez koszulki, opuścił Tadzio obóz Apaczów.
Cała ta przygoda spowodowała, że Tadzio zaczął się zastanawiać, czy zamiast kopania studni nie zająć się szyciem takich koszulek – skoro tak bardzo tamta się spodobała. On sam zaś szyć trochę umiał, wszak od dziecka szył sobie majtki z barchanu. Jak pomyślał tak zrobił. Sprzedał kolczyk – jak się okazało, był ze szczerego złota. Za uzyskane pieniądze kupił maszynę do szycia, trochę materiału i rozpoczął realizację swego planu. Koszulka początkowo przyjęta przez niektórych nieufnie, szybko jednak przyjęła się na Dzikim Zachodzie a potem zrobiła furorę. Tadek do końca swych dni już nie musiał nic robić, tylko szył i wymyślał nowe wzory koszulek.
Gdy stał się bogaty odwiedził nawet Beskid Wyspowy skąd pochodziła jego matka. I żył długo i szczęśliwie…
Dzisiaj „Koszulki Tadka” są znane i cenione na całym świecie, sam w nich chodzę. A ponieważ w Ameryce mówią po angielsku i lubią sobie skracać wymowę, więc zamiast Tadek’s Shirt zwiemy je teraz T-Shirt. I tak oto świat uzyskał T-Shirty a ja przywróciłem pamięci kolejną ciekawą postać 😉
PS. Korzystając z okazji bardzo dziękuję Karolowi Mayowi za niesamowite przeżycia z dzieciństwa i fragmenty Jego powieści wykorzystane przeze mnie.
Tu możecie zagłosować na najlepszy tekst 🙂
Related
Dodaj komentarz